Prywatne uczelnie powinny zwrócić czesne swoim słuchaczom. Wszystko za sprawą amerykanki, która rozpoczęła batalię o sensowność wybranego przez siebie kierunku, który reklamowany były jako „najlepszy, jedyny i dający kompetencję do podejmowania wyzwań w późniejszym, zawodowym życiu”.
Na terenie Polski działa kilkaset uczelni prywatnych, które reklamowo starają się skłonić potencjalnych odbiorców do pozostawienia paru groszy czesnego w zamian za kompleksową naukę. W ten sposób rośnie w kraju liczba gównomagistrów, którzy skończyli np. Wyższą Szkołę Dojarstwa i Ziołolecznictwa na kierunku socjologi. Przy okazji spada poziom nauczania. Dzięki pewnej amerykance (sic!) może się to w końcu zmienić.
Laska przeanalizowała co w ciągu dwóch lat „męczenia” wymarzonego kierunku wyniosła z zajęć. Gdy okazało się, że nauka zasypiania z otwartymi oczami i chrapania w rękaw tak, aby nikt nie słyszał, niewiele pomoże w zawodowym życiu, postanowiła sprawę wziąć w swoje ręce. Wytoczyła szkole proces o odszkodowanie i zwrot czesnego.
Nieważne co robisz zawodowo. Nikogo nie interesuje ile zarabiasz. Ważne jak się z tym czujesz i czy sprawia Ci to przyjemność.
Niestety uczelnie często zdają sobie sprawę, że ich program oraz proponowane kierunki „ssą pałę”. Osoby, które prowadzą te szkoły doskonale wiedzą, że większość z ich podopiecznych to kretyni lub lamerzy, którzy żyją od jednej do drugiej imprezy, a „zaliczenia” kojarzą im się bardziej z koleżankami z roku niż egzaminami.
Z tym, że cała ta hołota wybiega później na rynek pracy w poszukiwaniu zajęć. W między czasie kończy się hajs ze sprzedanej ojcowizny lub bank nie udzieli rodzicom kredytu. Wszystko za sprawą ciągłego powtarzania semestrów, które co i rusz dają szansę na wylevelowanie kolejnej partii tłumoków. Hajs musi się zgadzać. A jak płacą to trzeba ich co jakiś czas przepuszczać. I tak powoli do wymarzonego dyplomu…
Zaczynają pracę w call center na głodowych pensjach, szatkują kapustę w fastfoodach, cieciują na budowach lub żonglują ogórkami na ulicy. Jeżeli im to sprawia radość – spoko. Ale jeżeli nie jest to powiązane z kierunkiem studiów, które ukończyli z dyplomem powinni iść do sądu.
Zapewne przy takim obrocie spraw, conajmniej połowa prywatnych szkół wyższych ogłosiłaby upadłość. Kolejne, broniąc się przez jakiś czas starałyby się lawirować między absolwentami, a prawnikami. Część z nich postanowiłaby jednak zmienić kadrę i poziom nauczania.
Przy okazji woźna nie będzie stała tyle czasu przy maszynie, kserując dyplomy, które następnie rozdaje przy wyjściu. Komu popadnie.
Sama prawda.